niedziela, 29 marca 2015

PRZEDPREMIEROWO: "Girl online" Zoe Sugg
















Dość krytycznie podchodzę do książek pisanych przez blogerki lub vlogerki. Nie rozumiem, jak dla kogoś może być największym dylematem w co się ubrać albo który lakier do paznokci wybrać - czy ten odcień czerwieni bardziej zachodzący w róż, czy może tą czerwień przemieszaną z pomarańczowym. Z całym szacunkiem, ale jeszcze bardziej dziwię się ludziom, którzy oglądają filmiki typu "co jest na moim iphone'ie, co w mojej torebce, a co w dupie".

Dlatego z niesłychaną dozą krytycyzmu podeszłam do najnowszego bestselleru, który już w kwietniu podbije polskie księgarnie. W trakcie lektury było raz lepiej a raz gorzej, ale - o dziwo - w ogólnym rozrachunku "Girl online" nie wypadła aż tak kiepsko. Błędy ze strony Autorki wynikały jedynie z podążania utartymi schematami i pisarskim niedoświadczeniem. Reszta pomyłek to już tylko złe tłumaczenie i błędy wynikające ze strony wydawnictwa.

Jeśli wejdziecie na bloga lub kanał Zoelli ujrzycie uroczą Brytyjkę, która - myśląc stereotypowo - została stworzona nie do wyższych celów, a do ładnego wyglądania. Dokładnie taka sama jest jej książka - urocza i ładna, ale pozbawiona głębi. "Girl online" przedstawia życie piętnastoletniej Penny, która mieszka w Brighton, ma najlepszego przyjaciela Elliota, a w wolnych chwilach przybiera nick Girl Online i pisze swojego anonimowego bloga, na którym zwierza się ze wszystkich swoich problemów. Po traumatycznych wydarzeniach jakie ją spotkały (nie chcę nic mówić, ale hm... to już było wielokrotnie) ta strona jest jej pasją i wybawieniem od wspomnień. Promyczkiem nadziei w szarym życiu. Czy to się wkrótce zmieni?

Zacznę od tego, że opis przedstawia całą historię. O przepraszam, wydawnictwo łaskawie nie zdradziło nam zakończenia. Takie obnażanie przed Czytelnikiem fabuły naprawdę psuje zabawę i dziwię się, że takie błędy są często popełniane. Może lepiej odebrałabym "Gril Online" gdybym o podróży do Nowego Jorku i poznaniu Noaha dowiedziała się z książki, aniżeli z jej opisu. Nie wiem na ile jest to wina egzemplarza próbnego, ale niektóre gry słów zostały przetłumaczone dosłownie i - jak się pewnie domyślacie - kompletnie straciły sens.

Nie spodobała mi się kreacja Penny - była chodzącą porażką, na 3 zrobione kroki raz się przewróciła, raz się potknęła, a raz krzywo stanęła. Wszystko jej wypadało z rąk i była taką sierotką Marysią. Główne bohaterki w książkach młodzieżowych bardzo często są tak kreowane, co jest jednym z najpoważniejszych błędów. Jeśli ktoś myśli, że przeciętna nastolatka wchodzi na scenę i przewraca się tak, że widać jej majtki z JEDNOROŻCAMI, to gratuluję głupoty. Penny była niestała emocjonalnie, niby przyjaźń była dla niej ważna, ale na widok pierwszego lepszego chłopca, zaczęła ignorować swojego przyjaciela. I nie - to nie jest objaw miłości od pierwszego wejrzenia. To syndrom głupoty i bycia infantylnym.

Na korzyść "Girl online" wpłynęło to, że Autorka jest młoda, a i książka w Stanach Zjednoczonych została opublikowana stosunkowo niedawno. Wreszcie główna bohaterka nie była fanką romantycznej poezji, a sprawy związane z życiem w Internecie nie zostały przedstawione tak, jakbyśmy cofnęli się o dwadzieścia lat. Nic z tych rzeczy - Zoella wykorzystała współczesną popkulturę, pojawiła się nawet wzmianka o "Gwiazd naszych wina", co znacznie poprawiło mi humor. Bohaterowie korzystają z facebooka, twittera i instagrama. Wreszcie nie ma ani słowa o MySpace, które istniało chyba w prehistorii, a często pojawia się w tego typu książkach.

Gdyby nie banalność powieści i cała ta lukrowata otoczka motywu miłości od pierwszego wejrzenia, książka byłaby o wiele lepsza. W pewnym momencie pojawia się przesłanie - w Internecie nie ma czegoś takiego jak anonimowość, a po wirtualnym światku krążą tak zwani hejterzy, którzy tylko szukają okazji, żeby Cię podeptać. Jednakże, żeby wywyższyć tak dobry morał potrzeba niebanalnego pomysłu i doświadczenia. A tego niestety - w przypadku debiutu Zoelli - zabrakło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz