Widzisz link do tego posta - na facebooku, twiterze, blogrollu. W sumie to nie jest takie do końca istotne. Pewnie myślisz sobie, że blond wiedźma dodała kolejny tekst, w którym hejtuje i pluje jadem na jakąś książkę. Akurat w tym przypadku tytuł nie pozostawia żadnych wątpliwości. Kto jak kto, ale ona przecież umie zjechać - nawet najbardziej zachwalaną książkę - od góry do dołu. A Greya hejtuje każdy, więc Gagat pewnie też nie pozostawi na nim suchej nitki. Idziesz do kuchni robisz sobie popcorn, bo przecież nie od dziś wiadomo, że hejty najlepiej czyta się przy popcornie - i, w oczekiwaniu na ponadprzeciętną dawkę całkiem subiektywnej krytyki, zagłębiasz się w lekturę tej grafomanii.
Potraktujcie to jako próbę generalną przed Prima Aprilis.
I nie bierzcie tego do siebie.
Trolololo!
Żartowałam! W tytule, pierwszym akapicie - żartowałam wszędzie! Wcale nie zamierzam hejtować Greya. Umówmy się - nie jestem jakąś grejomaniaczką, nie oceniłam całej trylogii 10/10, na filmie się nudziłam i szczerze potępiam sposób, w jaki została ukazana kobieta, jej uległość (gra słów przypadkowa) wobec mężyczyzny. Anastasia mnie irytuje i doprowadza do szału, a na widok charakterystycznych "O święty Barnabo", "Jejku", "O rety..." dostaję białej gorączki. Mimo wszystko cały luty poświęciłam na czytanie Greya, wybrałam się na film, a soundtrack przesłuchałam tysiące razy.
Nie napiszę, że lubię tę trylogię, bo to nie jest właściwe słowo. Osobiście toleruję twory E.L. James tylko dlatego, że są genialnymi odmóżdżaczami. Naprawdę. Kiedy tylko przestawiłam się na tryb "nieczepiania się każdego szczegółu, czyli w sumie każdego słowa" po przeczytaniu kilku rozdziałów byłam zrelaksowana i wypoczęta. Każde "O święty Barnabo" mnie śmieszyło. Muszę też przyznać, że drugi tom i cała ta tajemnica Greya zaskoczyły mnie. Chyba to o mnie dobrze nie świadczy, ale nie zamierzam tego faktu ukrywać. Reasumując trylogia autorstwa E.L. James jest głupia, zboczona, pozbawiona jakichkolwiek wartości. Prawda. Ale "Pięćdziesiąt twarzy Greya" i pozostałe tomy to także genialne odmóżdżacze. A zaprawdę powiadam Wam - znam wiele książek, czy to zwykłych młodzieżówek, czy to pseudo-inteligentnych szmir, które po prostu nie nadają się do czytania, a przy tym męczą i nużą. Cóż, w tym pojedynku wygrywa Grey.
Doskonale rozumiem fenomen Greya. Seks, miłość, pieniądze i sława to ponadczasowe połączenie, które od dawna nie było w takich proporcjach wykorzystane. Na tego typu powieść było zapotrzebowanie, a E.L. James idealnie wbiła się ze swoim debiutem w rynek wydawniczy. Praktycznie natychmiastowo Grey zyskał nalepkę literackiego shitu, a psychika człowieka działa tak, że to, co jest naprawdę hejtowane nas przyciąga. 90% nastolatek zaczęło się ślinić na wzmiankę o scenach seksu i sięgnęło po zakazany owoc. A amerykańskie gospodynie domowe, które - ku uciesze całej populacji świata - zaczytują się w Greyu? No błagam Was, śpiąc na pieniądzach, zajmując się jedynie gotowaniem dla męża lub zakupami, też - z braku lepszych zajęć - zachciałoby się Wam trochę poświntuszyć.
Na Greya zapanował szał. Niby każdy hejtuje, a jednak sale kinowe wciąż są wypełnione, zestawy lakierów do paznokci z motywem Greya sprzedają się jak świeże bułeczki, a utwór E.L. James jest głównym tematem rozmów. Kogo się nie zapytam, okazuje się, że widział film lub czytał książkę. Ot, w szarym społeczeństwie zapanowała moda na szarość i przeciętność. Czy naprawdę Was to dziwi?
Nie napiszę, że lubię tę trylogię, bo to nie jest właściwe słowo. Osobiście toleruję twory E.L. James tylko dlatego, że są genialnymi odmóżdżaczami. Naprawdę. Kiedy tylko przestawiłam się na tryb "nieczepiania się każdego szczegółu, czyli w sumie każdego słowa" po przeczytaniu kilku rozdziałów byłam zrelaksowana i wypoczęta. Każde "O święty Barnabo" mnie śmieszyło. Muszę też przyznać, że drugi tom i cała ta tajemnica Greya zaskoczyły mnie. Chyba to o mnie dobrze nie świadczy, ale nie zamierzam tego faktu ukrywać. Reasumując trylogia autorstwa E.L. James jest głupia, zboczona, pozbawiona jakichkolwiek wartości. Prawda. Ale "Pięćdziesiąt twarzy Greya" i pozostałe tomy to także genialne odmóżdżacze. A zaprawdę powiadam Wam - znam wiele książek, czy to zwykłych młodzieżówek, czy to pseudo-inteligentnych szmir, które po prostu nie nadają się do czytania, a przy tym męczą i nużą. Cóż, w tym pojedynku wygrywa Grey.
Doskonale rozumiem fenomen Greya. Seks, miłość, pieniądze i sława to ponadczasowe połączenie, które od dawna nie było w takich proporcjach wykorzystane. Na tego typu powieść było zapotrzebowanie, a E.L. James idealnie wbiła się ze swoim debiutem w rynek wydawniczy. Praktycznie natychmiastowo Grey zyskał nalepkę literackiego shitu, a psychika człowieka działa tak, że to, co jest naprawdę hejtowane nas przyciąga. 90% nastolatek zaczęło się ślinić na wzmiankę o scenach seksu i sięgnęło po zakazany owoc. A amerykańskie gospodynie domowe, które - ku uciesze całej populacji świata - zaczytują się w Greyu? No błagam Was, śpiąc na pieniądzach, zajmując się jedynie gotowaniem dla męża lub zakupami, też - z braku lepszych zajęć - zachciałoby się Wam trochę poświntuszyć.
Na Greya zapanował szał. Niby każdy hejtuje, a jednak sale kinowe wciąż są wypełnione, zestawy lakierów do paznokci z motywem Greya sprzedają się jak świeże bułeczki, a utwór E.L. James jest głównym tematem rozmów. Kogo się nie zapytam, okazuje się, że widział film lub czytał książkę. Ot, w szarym społeczeństwie zapanowała moda na szarość i przeciętność. Czy naprawdę Was to dziwi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz