Motyw miłości silniejszej niż śmierć znany jest już od bardzo dawna. Już starożytni poeci i dramatopisarze kreślili obraz tego niezwyciężonego uczucia. Kreowali niebezpieczne przygody przeplatające się z równie groźnym uczuciem, które zachwycało lub wprawiało w zadumę. I tak mijały kolejne lata, a miłość ciągle w literaturze istniała. Co prawda zmieniała swoją postać, co i rusz była przedstawiana inaczej, czasami jako ta dobra, wartościująca cecha, czasami wręcz przeciwnie. Lecz była. Istniała. I istnieje dalej. Otóż to. Sięgając po twór nazywany 'współczesną literaturą' jest prawie w stu procentach pewne, że w książce znajdzie się wątek romantyczny. Jeżeli jest on subtelny, magiczny, niepowtarzalny- nie mam nic przeciwko. Gorzej, gdy mamy do czynienia z ckliwością, ba! wręcz głupotą. No i trójkątem miłosnym do kolekcji. Taki zestaw sprawia, że załamuję ręce, złorzeczę i przeklinam. I już sama nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać.
Dez i Kale- para, która razem przeszła wiele. Zdecydowanie zbyt wiele. Zasługują na szczęście, a przede wszystkim spokój, więc kiedy wszystko zmierzało ku lepszemu młodzi odetchnęli z ulgą. Lecz nagle wszystko znowu zaczęło się komplikować. Dar Kale'a, czyli śmiertelny dotyk na który odporna była tylko Dez wzmocnił się jeszcze bardziej lub... z dziewczyną coś się dzieje. Jakkolwiek na sprawę nie patrzeć Dez nie może dotykać Kale'a. A jaka to jest miłość bez dotyku? Marna, oj marna. Prawie tak marna jak ta kontynuacja.
Pamiętam ten zimowy wieczór, kiedy w moje łapki trafił "Dotyk". Hipnotyzująca, acz magicznie groźna okładka sprawiała, że niczym narkoman na głodzie, łapczywie rozpoczęłam lekturę. I czekało mnie bardzo miłe zaskoczenie, albowiem pierwszy tom kronik Denazen okazał się być świetną powieścią dla młodzieży. Do tego ekscytujące zakończenie, które sprawiło, że z niecierpliwością czekałam na informację o kontynuacji. Możesz sobie wyobrazić, drogi Czytelniku, moją radość, kiedy ujrzałam zapowiedź "Toksyny". Skakałam sobie, nuciłam wesołe piosenki i śmiałam się z siebie w duchu, że zachowuję się jak wariatka. Lecz byłam szczęśliwa jak mama, która właśnie urodziła dziecko; jak zakochana kobieta, która wychodzi za swojego księcia. Czekałam z niecierpliwością aż "Toksyna" znajdzie się w mojej biblioteczce. I wreszcie nadszedł ten wiekopomny dzień, tym wielki i niezapomniany, że książkę odebrałam na Targach książki w Krakowie. W okropnym gorącu, pośród tłumów ludzi. Stałam się posiadaczką książki, która rozczarowała mnie pod każdym względem, wpędziła w depresję i rozżalenie, nader wszystko wzbudziła wątpliwości, czy aby na pewno czytanie książek ma sens.
Liczyłam na cud-miód, coś co mnie zachwyci. Otrzymałam twór, którego chwilami nawet nie można nazwać książką. Z jednej strony... może to i dobrze? Ostatnio trafiałam na same fenomenalne utwory, powieści, którym nic nie mogłam zarzucić, więc rozpływałam się w tych swoich zachwytach i pisałam bezsensownie z cichą nadzieją, że kogoś jednak zachęcę do przeczytanie takiej perełki. Był taki okres, że myślałam, że coś jest ze mną nie tak, bo jakim cudem podoba mi się każda książka, która czytam? Nie, nie. Spokojnie. Już ozdrowiałam. "Toksyna" mnie uzdrowiła, sprawiła, że przejrzałam na oczy i dziwnym trafem zaczęłam dostrzegać każdą drobną wadę, każdy mankament zaczął mi przeszkadzać i uprzykrzać lekturę. Książkę na którą tyle czkałam zaczęłam czytać z przymusu i przykrego obowiązku- prawie bez cienia radości na twarzy.
To co najbardziej rzuca się w oczy to wątek romantyczny. Okej, okej- o to w tej książce chodziło, nie czepiam się i nie marudzę. Wątki miłosne bardzo lubię, sama jestem straszną romantyczną. Lecz mi podobają się dobrze skonstruowana akcja, a nie coś zrobione na przysłowiowe 'odwal się'. Gdzie pełno jest niedomówień, ckliwości, nastoletniej głupoty. To jeszcze bym przeżyła, napisałabym parę zdań, nic bym nie marudziła. Ale jednego nie zdzierżę- trójkąty miłosne. Oto największa zmora literatury młodzieżowej. Autorzy na złość próbują ten motyw umieszczać w swoich książkach, równocześnie psując swoją dotychczasową pracę. Lecz jak żyję, a stąpam po tym świecie już lat szesnaście z KWADRATEM miłosnym w książce młodzieżowej jeszcze się nie spotkałam. I jakoś szczególnie z tego powodu nie byłam smutna. Momentami "Toksyna" przypominała mi "Modę na sukces", każdy każdego podejrzewał o zdradę, każdy w każdym się zakochiwał. Dez podejrzewała Kale'a o zdradę, Kale podejrzewał Dez o romans z innym. I tak w kółko, wciąż jedno i to samo. Nuda, nuda, nuda. Żenada, żenada i jeszcze raz żenada. Ach... ziewam i zasypiam, a równocześnie z nerwów drę kartki i biję głową o ścianę.
Zauważyłam jeszcze jedno. "Toksyna" do bólu przypominała mi "Miasto kości" autorstwa Cassandry Clare. Dziwne i bardzo kontrowersyjne. Bo o ile autorzy często inspirują się na "Igrzyskach śmierci", czy "Zmierzchu" o tyle o odgapianiu "Darów Anioła" jeszcze nie słyszałam. I słyszeć nie chciałam, skoczyłam na głęboką wodę i od razu miałam z takim kopiowaniem do czynienia. Tak jak Nocni Łowcy w DA mieszkają we własnym, tajnym budynku tak i Szóstki żyją sobie w tajemniczej, dobrze chronionej rezydencji zwanej hotelem. Fabuła do bólu przypominała mi serię Clare. Komentarze są tu zbędne. Przecież wiecie jak nienawidzę i jak bardzo potępiam brak oryginalności.
Lecz znalazłam jeden pozytywny akcent. Gdzieś przez zasłonę głupoty i tuzinkowości prześwitywał stary, dobry kunszt pisarski Jus Accardo. Zdarzały się chwile kiedy akcja pędziła za akcją, co niezwykle mi się podobało. "Toksynę" od całkowitej klęski uratowały... zakończenia rozdziałów! Chociaż cały rozdział mógł być bezsensowny i nudny, ostatnie zdanie zrzucały na nas wydarzenia obfitujące w emocje przez co nie mogłam czytać tej książki. Ale co mi po tych paru zdaniach, skoro przychodził kolejny rozdział, który znowu nic nie wyjaśniał, jedynie nużył i męczył? I tak w kółko. Aż przyszło zakończenie. Niby jako wybawienie. Lecz tak naprawdę pełne emocji, przez co kontynuację tak czy siak będę musiała przeczytać!
MOJA OCENA:
4/10
Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Dreams!
