Życie jest takie krótkie. Minuty, godziny i dni zlewają się w jedno, masz wrażenie, że zapadłeś w śpiączkę. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem i nagle przychodzi kolejny rok. Stop. Chwila. Zatrzymaj się. Chwytaj dzień i rób wszystko, żeby każde 24 godziny zostały dobrze spędzone. Ciesz się z najdrobniejszych rzeczy i walcz o lepsze jutro. Nie trać ani chwili i nie licz, że to inni zrobią coś za ciebie. A teraz wszyscy razem - nie traćmy ani chwili. Wtedy życie będzie piękniejsze.
Głupio tak zaczynać kolejny akapit od tego samego słowa. Wybaczcie. Ale życie (bo to o nim wciąż mowa) bywa bardzo nieprzewidywalne. Zabiera najważniejsze dla nas osoby w najmniej odpowiednim momencie. Taka sytuacja dotknęłam również Dextera. Jego siostra - Laura - dostaje wylewu i odchodzi z tego świata, zostawiając kilkumiesięczną córeczkę. Jako dobry brat, Dex postanawia zaopiekować się siostrzenicą. Co z tego wyniknie? Tego się dowiecie, czytając najnowszą książkę bestsellerowej brytyjskiej autorki - Jill Marsell.
Nie jestem osobą, która liczyłaby się ze zdaniem innych. Ale jak koleżanki po fachu polecają to skusić się trzeba było! Tym samym przekonałam się, że kierowanie się moją świętą intuicją jest jedyną słuszną i poprawną (wcale nie politycznie) drogą. Bo zachwycały, rekomendowały i zapewniały: "książka świetna", "warta przeczytania", "lekka i zabawna". Ach, tak to one właśnie pisały. A jak było naprawdę? Nijak. "Nie traćmy ani chwili" to historia z potencjałem, który nie został wykorzystany i morałem, który zagubił się gdzieś po drodze. A to sprawia, że lektura autorstwa Jill Marsell stanowi przeciętną opowiastkę, która może być jedynie zapychaczem na naszej czytelniczej drodze.
Skłamałabym pisząc, że "Nie traćmy ani chwili" opowiada historię Dexa. Pośrednio może i tak, ale czasami miałam wrażenie, że jest to wątek drugoplanowy. Za dużo jest tutaj źle wykreowanych postaci, za dużo wątków, które mieszają się ze sobą i tworzą chaos. Nie mogłam się połapać kto jest kim, a cała historia była dla mnie bez sensu. Gdyby autorka skupiła się tylko na wątku wychowania siostrzenicy przez Dexa lub tylko na wątku osobistej tragedii Amber i jej matki (o dziwo, akurat o tych postaciach nie było w opisie ani słowa, a są naprawdę kluczowymi personami) byłoby znaczniej lepiej. No tak. Tylko że wtedy z pięciuset stron zrobiłoby się ich trzysta, a cena spadłaby o połowę.
Kolejnym mankamentem są bohaterowie. Niby-główna persona, czyli Dexter, strasznie mnie denerwowała. Po pierwsze, lecz nie ostanie - co to w ogóle jest za imię?! Za każdym razem, gdy ktoś posługiwał się pełną wersją tego imienia w mojej głowie, zamiast przystojnego i umięśnionego mężczyzny, krystalizowała się wersja kreskówkowego chłopca z rudą czupryną. Głupota postaci tak raziła w oczy, że nie pomogłyby nawet okulary przeciwsłoneczne! Ich naiwność i zachowania charakterystyczne dla małp, szympansów, orangutanów lub pięcioletnich dzieci sprawiły, że miałam ochotę bić głową o ścianę. Biedna ściana. Biedna głowa. Widzisz, Jill Marsell, co narobiłaś?!
Zmierzając ku końcowi pragnę napisać, że lekturą jestem rozczarowana. Oprócz lekkiego języka, nie jestem w stanie znaleźć żadnej innej zalety, która diametralnie zmieniłaby moją opinię. "Nie traćmy ani chwili" to podręcznikowy przykład obyczajówki, gdzie każdy poważny temat został spłaszczony. Zamiast wpływać na uczucia Czytelnika, autorka lała wodę - byle tylko książka miała jak największą objętość. Pewnie, czemu nie? Tak też można. Tylko szkoda, że za ilością nie poszła w parze jakość. A jak doskonale wiecie ja stawiam na to drugie. W "Nie traćmy ani chwili" dobrego stylu zdecydowanie zabrakło, więc automatycznie oceniam tę lekturę jako niewartą uwagi i jakiegokolwiek polecenia historyjkę.
Głupio tak zaczynać kolejny akapit od tego samego słowa. Wybaczcie. Ale życie (bo to o nim wciąż mowa) bywa bardzo nieprzewidywalne. Zabiera najważniejsze dla nas osoby w najmniej odpowiednim momencie. Taka sytuacja dotknęłam również Dextera. Jego siostra - Laura - dostaje wylewu i odchodzi z tego świata, zostawiając kilkumiesięczną córeczkę. Jako dobry brat, Dex postanawia zaopiekować się siostrzenicą. Co z tego wyniknie? Tego się dowiecie, czytając najnowszą książkę bestsellerowej brytyjskiej autorki - Jill Marsell.
Nie jestem osobą, która liczyłaby się ze zdaniem innych. Ale jak koleżanki po fachu polecają to skusić się trzeba było! Tym samym przekonałam się, że kierowanie się moją świętą intuicją jest jedyną słuszną i poprawną (wcale nie politycznie) drogą. Bo zachwycały, rekomendowały i zapewniały: "książka świetna", "warta przeczytania", "lekka i zabawna". Ach, tak to one właśnie pisały. A jak było naprawdę? Nijak. "Nie traćmy ani chwili" to historia z potencjałem, który nie został wykorzystany i morałem, który zagubił się gdzieś po drodze. A to sprawia, że lektura autorstwa Jill Marsell stanowi przeciętną opowiastkę, która może być jedynie zapychaczem na naszej czytelniczej drodze.
Skłamałabym pisząc, że "Nie traćmy ani chwili" opowiada historię Dexa. Pośrednio może i tak, ale czasami miałam wrażenie, że jest to wątek drugoplanowy. Za dużo jest tutaj źle wykreowanych postaci, za dużo wątków, które mieszają się ze sobą i tworzą chaos. Nie mogłam się połapać kto jest kim, a cała historia była dla mnie bez sensu. Gdyby autorka skupiła się tylko na wątku wychowania siostrzenicy przez Dexa lub tylko na wątku osobistej tragedii Amber i jej matki (o dziwo, akurat o tych postaciach nie było w opisie ani słowa, a są naprawdę kluczowymi personami) byłoby znaczniej lepiej. No tak. Tylko że wtedy z pięciuset stron zrobiłoby się ich trzysta, a cena spadłaby o połowę.
Kolejnym mankamentem są bohaterowie. Niby-główna persona, czyli Dexter, strasznie mnie denerwowała. Po pierwsze, lecz nie ostanie - co to w ogóle jest za imię?! Za każdym razem, gdy ktoś posługiwał się pełną wersją tego imienia w mojej głowie, zamiast przystojnego i umięśnionego mężczyzny, krystalizowała się wersja kreskówkowego chłopca z rudą czupryną. Głupota postaci tak raziła w oczy, że nie pomogłyby nawet okulary przeciwsłoneczne! Ich naiwność i zachowania charakterystyczne dla małp, szympansów, orangutanów lub pięcioletnich dzieci sprawiły, że miałam ochotę bić głową o ścianę. Biedna ściana. Biedna głowa. Widzisz, Jill Marsell, co narobiłaś?!
Zmierzając ku końcowi pragnę napisać, że lekturą jestem rozczarowana. Oprócz lekkiego języka, nie jestem w stanie znaleźć żadnej innej zalety, która diametralnie zmieniłaby moją opinię. "Nie traćmy ani chwili" to podręcznikowy przykład obyczajówki, gdzie każdy poważny temat został spłaszczony. Zamiast wpływać na uczucia Czytelnika, autorka lała wodę - byle tylko książka miała jak największą objętość. Pewnie, czemu nie? Tak też można. Tylko szkoda, że za ilością nie poszła w parze jakość. A jak doskonale wiecie ja stawiam na to drugie. W "Nie traćmy ani chwili" dobrego stylu zdecydowanie zabrakło, więc automatycznie oceniam tę lekturę jako niewartą uwagi i jakiegokolwiek polecenia historyjkę.
Niestety, ale treść nie dla mnie :( i twoje rozczarowanie, a przede wszystkim jak to nazywasz "lała wodę" jest ostatnim gwoździem do... nie skusze się
OdpowiedzUsuńI tak nie miałam ochoty na tę książkę - obyczajówki chętnie czytam, ale takie bardziej obiecujące :)
OdpowiedzUsuńWięc nie będę "tracić ani chwili" z tą książką :]
OdpowiedzUsuńCzytałam inną książkę tej autorki i nawet przypadła mi do gustu. P.S. Zrobiłaś błąd w jej nazwisku, powinno być Jill Mansell :)
OdpowiedzUsuńO dzięki, już poprawiam. Dla mnie to 'n' wygląda jak 'r' ;)
UsuńPo Twojej recenzji mówię tej książce zdecydowane "nie" - szkoda czasu na taką lekturę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Szkoda. Bo mimo wszystko mam na nią ochotę. Ale przykro mi bardzo, że tyle jest w niej mankamentów. :( Choć imię "Dexter" lubię. :D Bo: "Coś pożyczonego" - Emily Griffin, a także "Jeden dzień" - David Nicholls ^^ Tam Dextrowie byli przeuroczy. :) To znaczy, w książce pani Griffin co prawda później go trochę znielubiłam, ale mimo wszystko... :) Pozytywnie mi się kojarzy to imię. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Sherry