No i stało się. Wczorajszego wieczoru odwiedziłam legnickiego heliosa. Ostatnim razem byłam tam w ostatni weekend wakacji (powtórzenie, wiem, wiem), z kuzynkami po raz drugi oglądałam "Miasto kości". Było cieplutko latałam sobie w krótkich spodenkach i choć wakacji zostało parę godzin łudziłam się, że będę one trwać wiecznie. Teraz, zbliża się już koniec października, szkoła rozpoczęła się na dobre, a zima zbliża się nieuchronnie. Swoje piękne shorty zastąpiłam dżinsami i grubymi swetrami, a zamiast lemoniady domowej roboty delektuję się pyszną herbatką. Zamiast jakiś rytmicznych piosenek, które niezwłocznie kojarzą mi się z latem słucham sobie pięknego, wciskającego w fotel głosu Dawida Podsiadły. Tak, ale do rzeczy. Obrazek i tytuł chyba Wam podpowiada o czym dzisiaj będzie. Powitajmy "Carrie"!

No to tak. Była sobie taka Carrie, która miała hm... dość specyficzną mamuśkę. Taki moherek ostry, że niby kobiety są przeklęte, przypominają diabły, muszą chodzić w workach po ziemniakach i (uwaga cytuję!) ich piersi są poduszkami, których nie wolno odsłaniać. Nie żebym była zwolenniczką nadmiernego eksponowania swojego ciała, ale przecież trzeba znaleźć jakiś złoty środek i nie dać się zwariować temu wszystkiemu. Wracając do sprawy nastolatki, była ona mocno kontrowersyjną osobą. Nieprzeciętnie nieśmiała nie potrafiła znaleźć przyjaciół, żyła w strachu przed całą otaczającą ją rzeczywistością, ujmę to tak naukowo: kompletnie nieprzystosowana do życia. Lecz prawdziwe problemy dziewczyny rozpoczęły się z chwilą, kiedy po treningu siatkówki wodnej dostała w szkolnej przebieralni miesiączkę. Biedaczka nie wiedziała co dzieje się z jej organizmem, przez co naraziła się na kpiny ze strony 'koleżanek', gniew matki, bo oto jej idealna córeczka została przeklęta, dotknięta grzechem Ewy i inne zmartwienia. Myślicie, że ot, właśnie w tym momencie streściłam Wam całą akcję? Nie, nie- najlepsze dopiero przed Wami.
W sumie nie mam pojęcia co o tym filmie mam myśleć. Z jednej strony mi się podobał, lecz jak na horror w ogóle nie był straszny. Przeraża mnie praktycznie każdy film z gatunków 'strasznych', a tutaj ,nawet mi, było za mało krwawych scen. Tak naprawdę bloody finał trwał może 45 minut, reszta to opowieść o amerykańskich nastolatkach i psychicznej matce, która w pewnym stopniu zmuszała do refleksji i poruszała dość ważną tematykę. Ale horroru tu nie było. Tfu! Był, ale tylko dla mnie, bo moi serdeczni znajomi, z którymi spędziłam w kinie czas, stwierdzili, że to było tak straszne, że aż śmieszne. No bo biorąc pod uwagę to, że jest to adaptacja King'a to mogli bardziej się postarać. Zwłaszcza, że autor nazywany jest mistrzem grozy, więc i film powinien być tak straszny, że przez pół seansu zasłaniałabym me wyłupiaste i nieproporcjonalne oczęta.
Jednak, to że horror wcale nie był taki straszny jak to wszyscy mówili wcale mnie zdenerwowało, w sumie wręcz przeciwnie, bo nie wiem czy wytrzymałabym taką dawkę emocji, na jaką liczyłam przed seansem. To, co najbardziej mnie irytowało i wprawiało w dziwną furię to postać głównej bohaterki. Co prawda akurat tej powieści Kinga nie czytałam, lecz autor doskonale umie kreować postacie, więc śmiem twierdzić, że książkowa Carrie z całą pewnością przypadłaby mi do gustu. Natomiast to filmowa była za bardzo przestraszona, a z tą bardziej drapieżną rolą pod koniec ekranizacji nie potrafiła sobie poradzić. Moim skromnym zdaniem ona nie grała przestraszonej dziewczyny, ona po prostu była przestraszona i zaabsorbowana faktem, że gra w filmie. No i te usta które non stop miała otwarte- momentami chciałam podejść do ekranu i jakimś cudem i boskimi siłami zamknąć je i wydrzeć się na nią, żeby nie była taką ciotą. Cóż... nigdy nie mówiłam, że jestem normalna. Natomiast matka Carrie była po prostu fenomenalna, grała wręcz bosko, widać było, że czuje i rozumie tę rolę.
I powoli ten mój nieudolny tekst chyba zbliża się do końca. Wiem, że przez większość czasu pisałam jakieś głupoty i paplałam bez celu, no ale cóż poradzić- życie. Jakkolwiek ta pseudo-recenzja wybrzmiewa w Waszych głowach, musicie mi uwierzyć, że "Carrie" nie jest złym filmem. Po prostu nie jest aż takim strasznym horrorem. No i nie porywa. I nie wciska w fotel. Ale nie jest źle, nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło- przynajmniej nie bałam się wracać do domu. Dobra, kogo ja oszukuję- bałam się jak cholera, więc nie wyobrażam sobie co by się działo po pełnokrwistym horrorze. Więc polecam, tylko nie nastawiajcie się na cudo ;-)
___________
Zapraszam jeszcze na mojego aska! Bardzo lubię odpowiadać na Wasze pytania, więc wiecie co macie robić ;) Aha! Bawiłam się dzisiaj troszkę z wyglądem bloga, bo zauważyłam, że znowu się zrobiła moda na minimalistyczne szablony, więc postanowiłam, że nie będę gorsza. Jak wam się podoba, co byście zmienili? No i zmieniłam nazwę profilu, tzn. wróciłam do imienia i nazwiska, pseudonim został również, jest w nawiasie. I jeszcze ostatnia sprawa: kogo będę mogła spotkać na Targach w Krakowie? Ja będę w sobotę i już nie mogę się doczekać! <3
Miłego wieczoru,
Monika